Opowieść, czyli Mr. Nobody

Data:
Ocena recenzenta: 10/10

Słuchaj, wyobraź sobie, że decydujesz się jednak zadzwonić. Ona odbiera i zaspanym tonem pyta o co chodzi. Ze strachu milkniesz i czujesz, że wszystkie Twoje myśli, do tej pory skręcone w nerwowy splot, rozpierzchają się niczym puszczone z ręki helowe baloniki w wietrzny dzień. Orientujesz się, że czujesz zapach słuchawki, że zapominasz mówić. Mów, cholera, bo weźmie Cię za idiotę! „Może... może pójdziemy jutro do kina?” udaje Ci się w końcu wykrztusić. „Ał, czekaj, no, dobra, chyba mogę”, słyszysz w odpowiedzi. „Jest seans o piątej w centrum, może być?” rzucasz, zapominając, że miałeś udawać zastanawianie. „Jasne, ale na co?”. „Na Mr. Nobody. Bardzo chciałem zobaczyć”. Zapada cisza. Twoje myśli powoli stają się już jedynie drgającymi od gorączki cieniami na horyzoncie świadomości.

Dobra, to się widzimy!

Słowa te poprzedzają krótkie „trzymaj się!” i dobiega Cię elektroniczny trzask urywanego połączenia. W końcu udaje Ci się wziąć oddech. Wytrenowanym latami puszczania na wodzie kaczek ruchem rzucasz komórkę na łóżko. Dzięki takiemu przebiegowi wydarzeń już za kilkanaście godzin pójdziesz do kina, co może być znaczącym punktem milowym w Twoich kontaktach z dziewczyną, do której dzwoniłeś. Poza tym, nawet jeśli nie, zawsze obejrzysz sobie naprawdę wybitny film. Poznasz historię kilkunastu historii opowiadanych przez człowieka będącego również, w pewnym sensie, historią. Opowieść o miłości na wielu poziomach. Dziecięcej do rodziców, pierwszej prawdziwej – nastoletniej, dojrzałej do małżonka, starczej – do wspomnień.

Obejrzysz także perfekcyjne studium ludzkiego postrzegania świata. Również podzielone na etapy naszego rozwoju psychicznego – dziecięcy, nastoletni i dojrzały. Każdy z tych aspektów fabuły da Ci do myślenia tak poważnie, że po oznaczającym najwyższą porę na opuszczenie sali zapaleniu świateł i tak spędzicie jeszcze parę chwil w fotelach, zastanawiając się nad tym, co właśnie widzieliście. Bo, to mogę Ci obiecać z czystym sercem, czegoś podobnego nie widziałeś jeszcze w życiu. Może Incepcja była trochę blisko, ale w zestawieniu z Mr. Nobody przypomina leniwie drgające jezioro przyrównane do jesiennego sztormu na pełnym morzu. Poza tym, Incepcja nie była o miłości, życiu i sensie egzystencji. Nie na aż taką skalę. A tak się składa, że ogromnie rozbudowane historie oparte o legendarne a co jeśli (znane również jako efekt motyla) są najwymowniejsze, gdy mówią o naszych uczuciach i emocjach. Tak po prostu jest.

Słuchaj, chętnie, ale może jednak po weekendzie, okej?

Dobra, to zadzwonię w niedzielę, tak?” rzucasz szybko, ratując resztkę szans na wspólne wyjście. „No jasne”, słyszysz w odpowiedzi. Słowa te poprzedzają krótkie „trzymaj się!” i dobiega Cię elektroniczny trzask urywanego połączenia. Wytrenowanym latami puszczania na wodzie kaczek ruchem rzucasz komórkę na łóżko. Próbujesz sobie wmówić, że nic się nie stało. Że zadzwonisz za trzy dni. Nie wiesz jednak, że film schodzi z ostatnich kin (tak, nawet studyjnych) w piątkowe popołudnie. A DVD będzie do kupienia dopiero za kilka tygodni, zresztą, filmu z płytki z tą dziewczyną od telefonu już raczej nie obejrzysz. Ale obejrzysz go sam. I wciąż będzie to wartościowe przeżycie, gdyż jest to obiektywnie jeden z najlepiej przygotowanych od strony technicznej obrazów ostatnich lat. Wybrana ścieżka dźwiękowa (mistrzowsko użyty Mr. Sandman czekający na przesłuchanie trochę niżej, w tej notce)  idealnie uzupełnia to, co akurat widzimy a emocje dodatkowo rozbudza perfekcyjny montaż.

Większość ujęć została uwieczniona przy użyciu naprawdę niecodziennych metod. Tradycyjnie stosowane plany średnie, amerykańskie lub bliskie odeszły w zapomnienie na rzecz nowatorskich spojrzeń na scenę – na przykład z punktu widzenia siedzącego na ławce obserwatora wydarzenia lub szybkich rzutów na poszczególne detale kadru. Nawet dialogowe zbliżenia zostały dotknięte zupełnie nieznaną ręką Jaco Van Dormaela, człowieka, który ostatni film zrobił przeszło trzynaście lat temu. Ale, jak to ładnie dzisiaj (Karolino, pozdrowienia! :) usłyszałem w rozmowie – jak to dobrze, że w końcu jakiś zrobił. Że TEN zrobił!
Albo

Bo zawsze jest jakieś „albo”. Wyobraź sobie, że się jednak nie decydujesz zadzwonić. Wytrenowanym latami puszczania na wodzie kaczek ruchem rzucasz komórkę na łóżko. I wracasz do swoich codziennych zajęć, starając się nie myśleć za wiele o zaprzepaszczonej szansie. Bo właśnie zmarnowałeś kolejny dzień w kontaktach z tą dziewczyną, którą chciałeś zaprosić. Nie uświadczysz też fenomenalnej kreacji Jareda Leto na wielkim, kinowym ekranie. Nie roześmiejesz się przy kilku absolutnie zabójczych scenach, nie poczujesz delikatnej łzy w kącie oka na paru innych.

http://www.youtube.com/watch?v=8V-E9cLfMT8&feature;=player_embedded

I choć wiem, że piszę te słowa dosłownie w ostatnich dniach emitowania Mr. Nobody w polskich kinach, spróbuj jeszcze jakiś seans dorwać. Albo przynajmniej już teraz odłóż pieniądze do osobnego słoika i czekaj na oficjalną premierę wersji płytowej. Bo przekonuję Cię tutaj do opowieści o miłości ujętej w sposób, którego zwyczajnie nie przewidzisz. Przekonuję Cię do opowieści, która pozwoli Ci o wiele pełniej zrozumieć (może drobny, ale zawsze!) fragment własnych myśli. Do jednego z najlepszych filmów mojego życia.

Ale postąpisz według własnej decyzji. Bo życie, i Twoje i moje, tworzą wybory.

A Ty jakiego dzisiaj dokonałeś?

// Tekst pochodzi oryginalnie ze stycznia 2011, z mojego bloga - jestKultura.pl //

Widzę, że film zbiera skrajne recenzje. Pewnie (zgaduję, bo filmu nie widziałem) odbiór zależy od tego, co się już w życiu widziało / czytało oraz od tego co się już w życiu przeżyło. Co nie zmienia faktu, że tekst świetny i zachęcający do obejrzenia. Gdyby tylko nie te kilka innych opinii, które sugerują coś zupełnie innego...

W każdym z poruszanych kilkudziesięciu wątków byłem w stanie rozpoznać wydarzenie z własnego życia + moją pasją jest psychologia podświadomości :) Film na 10.

mi się ten film wydał mocno wynaturzony, przedobrzony, przesłodzony czy jakie tam inne pasujące i trafne określenie jeszcze można znaleźć. w ogóle nie jestem do niego przekonany mimo jego wielkich pobudek i ambicji

A ja właśnie uwielbiam takie zupełnie przeryte obrazy. Na przykład, choć to inna liga, Scottowi Pilgrimowi zarzucam zatrzymanie się o krok przed wynaturzaniem WSZYSTKIEGO. Byłby znaczący. A tak był tylko ciekawy ;)

Dodaj komentarz